OLDE HANSA – MAGICZNE MIEJSCE W TALLINIE I KULINARNA PODRÓŻ W CZASIE

OLDE HANSA – MAGICZNE MIEJSCE W TALLINIE I KULINARNA PODRÓŻ W CZASIE

Gdy rano wyruszaliśmy z Toili w kierunku Tallina witała nas cudowna słoneczna pogoda. Plan podróży dość napięty, choć do pokonania niby tylko nieco ponad 200 km malowniczym wybrzeżem Zatoki Fińskiej. Pierwsza atrakcja wodospad Valaste i wysoki na prawie trzydzieści metrów klif (właśnie z powodu zachodu słońca na klifach na miejsce noclegu poprzedniego dnia wybraliśmy Toilę) Niestety, kolejna pozycja do naszego mocno ironicznego rankingu atrakcji remontowanych, zdemontowanych i nieczynnych (kto czytał inne felietony, ten wie) Oczywiście wodospadu nikt nie remontował, ale na czas naszego pobytu po prostu postanowił on … wyschnąć.

Tak czy inaczej sam klif całkiem uroczy i warto pokonać ponad trzysta schodów aby zejść na kamienistą plażę. Rzecz jasna w górę schodów jest dokładnie tyle samo Wykaraskaliśmy się i jedziemy dalej w kierunku Parku Narodowego Lahemeaa. Odwiedzamy niezwykle urokliwe wsie i porty w Vösu oraz Käsmu, a także szlak turystyczny wśród klimatycznych leśnych mokradeł i strug. Po drodze Altja z piętnastowieczną wioską rybacką. To wybrzeże Bałtyku swój niezwykły klimat zawdzięcza setkom granitowych głazów narzutowych pozostałych tutaj po przejściu lodowca. Estończycy nazywają ten rejon kamiennym polem. Podobno na głazach dosyć często wylegują się foki, jednak my nie mieliśmy szczęścia by to zobaczyć. Przyznam szczerze, taki kształt bałtyckiego wybrzeża był dla mnie totalnym zaskoczeniem i czasem bardziej odnosiłem wrażenie, że jestem nad brzegiem jeziora niż morza, ale ma to swój niezaprzeczalny urok.

O najwyższym szczycie Estonii nieco prześmiewczo pisałem już poprzednio, podobnie rzecz ma się z Wodospadem Jagala, który w przewodnikach uznawany jest za jedną z najfajniejszych atrakcji na tym szlaku. Hmm, jakby to napisać, otóż wielkością mnie nie powalił, urokiem bynajmniej także nie, ale śmiechu dał co niemiara. Generalnie jeśli kiedyś wybierzecie się na szlak bałtycki, pamiętajcie, że przymiotniki wysoki, duży, potężny, wspaniały, monumentalny itd. w odniesieniu do tutejszych atrakcji przyrodniczych mają jednak nieco inną skalę niż w innych rejonach Europy. To co tutaj jest wspaniałym wodospadem w Szkocji byłoby ledwie niewielką kaskadą, ale taki to urok tego regionu.

W końcu późnym popołudniem docieramy do Tallina, melinujemy się na strzeżonym parkingu obok terminalu portowego z którego skoro świt odchodzi nasz prom do Helsinek. Do zabytkowego śródmieścia mamy dziesięć minut spaceru. Jest cudnie. Wkraczamy północną bramą mijając po drodze pomnik ku czci ofiar morskiej katastrofy promu Estonia w której zginęły 852 osoby. Anitka, czyli główny kierownik wycieczki (nie znam lepszego organizatora i wyszukiwacza parkingów, pól do biwakowania na dziko, atrakcji, restauracji z regionalnym jedzeniem etc.) i Julka – starszy nawigator (liceum wojskowe się przydało 😉 wynalazły jakiś podobno ekscytujący lokal naprzeciw Ambasady RP. Tak trafiamy w miejsce, które na kilka kolejnych godzin staje się naszym kulinarnym i nastrojowym wehikułem czasu.

Jest niedziela, nie mamy rezerwacji, więc jak sierotki grzecznie prosimy o strawę i nie wiem jakim cudem manager (swoją drogą niesamowity gość – jakby dosłownie wyszedł wprost na ulicę z tamtej epoki) po dosłownie dwudziestominutowym oczekiwaniu wyczarował dla nas stolik. Zaczyna się magia. Przybytek nazywa się Olde Hansa i zapiszcie sobie tę nazwę, bo kiedy traficie do Tallina powinniście bez dwóch zdań odwiedzić to miejsce. Siadamy na kole czasu i przenosimy się w XV wiek do domu bogatego kupca. Olde Hansa znaczy stare plemię. Co ciekawe, w Olde Hansa znów obowiązuje kodeks Gild i podobnie jak w średniowieczu, dom wypełniają uczniowie, czeladnicy i rzemieślnicy. Co prawda czeladnik już po roku pracy w tym miejscu może stać się rzemieślnikiem, niemniej pewne odniesienie do zamierzchłych wartości jest tutaj pielęgnowane i widać to podczas obsługi przybyłych gości.

Szef Kuchni Emanuell Will z pietyzmem odtwarza średniowieczne przepisy, i co ciekawe, w karcie na próżno szukać ziemniaków czy pomidorów oraz wielu innych składników, gdyż w tamtym czasie po prostu jeszcze ich w Europie nie było. To niesamowite! Dania przyprawiane są ziołami i smakują wybornie. Ponadto lekki półmrok (palą się tylko świece) dodatkowo wyostrza zmysł smaku i powonienia. Podobno rocznie wypalają tu osiemnaście tysięcy świec. Wszystko, nie tylko jedzenie czy napitki, jest tutaj wykonane z pietyzmem, stroje szyją wyspecjalizowani krawcy stosując ściegi i materiały z tamtej epoki, meble oraz wszystkie ozdoby wykonane są ręcznie, a malunki na murach także odzwierciedlają styl i techniki tamtych czasów. Produkty do kuchni i trunków dostarczane są od lokalnych wytwórców i mocno selekcjonowane pod względem zgodności z ówczesnymi recepturami.

Wróćmy do jedzenia bo przecież ono w tym felietonie jest najważniejsze. Zamawiamy piwa rzemieślnicze podane w ceramicznych kuflach, pożywną zupę, a w zasadzie coś na kształt gulaszu składającego się, jak informuje nas karta, z czterech mięs: łosia, niedźwiedzia oraz kiełbasy z dzika, a także iberyjskiej wieprzowiny z dużą ilością grzybów i ziół. Kolejna fantastyczna rzecz – danie z kaczki umieszczono jak wówczas, pośród dań z rybami – to genialnie czarujące! Dla siebie zamawiam steka z renifera z sosem z ostryg, z dzikimi grzybami, musem z pasternaku i cebulowym puree które cudownie pachnie rumiankiem. Dziewczyny idą w łososia z krewetkami na kremie z soczewicy z pastą truflową. Do wszystkich dań dostajemy wręcz genialne kiszonki z posmakiem miodu i chyba goździków, choć nie do końca jestem tego pewien. Młodzież zamawia jakieś wegetariańskie zestawy z musem z pasternaku, szafranowym orkiszem, korzeniami i krokietami serowymi oraz naprawdę wyjątkowym chlebem z soczewicy. Rozpoczynamy prawdziwą średniowieczną ucztę. Z powodu naprawdę lichego światła zdjęcia nie do końca oddają urok tych dań, ale możecie mi wierzyć wszystko było specyficznie smaczne i wyjątkowo dobrze zrobione. Stek z renifera wprost rozpływał się w ustach. Jakby mało było szczęścia tego wieczoru nagle znad baru zaczynają rozbrzmiewać dźwięki instrumentów z epoki i rozpoczyna się koncert trubadurów. Niesamowite przeżycie, a scena umieszczona pod sufitem, tuż nad bufetem to kolejny majstersztyk i absolutna zgodność z historycznymi przekazami. Nie może być inaczej, instrumentarium też się zgadza, żadnych nowoczesnych wynalazków! Po raz kolejny mogłem przekonać się, że wyznawana przeze mnie filozofia jest ciągle żywa i ma najgłębszy sens, bo jedzenie potrzebuje oprawy, potrzebuje towarzystwa i potrzebuje miłości z jaką podchodzi się do czegoś co w życiu jest naprawdę ważne. Ta podróż w czasie uświadomiła mi także inną rzecz, otóż na przestrzeni kilku wieków kuchnię estońską oraz kuchnię krajów bałtyckich zdominowały jednak ziemniaki (oczywiście poza rybami i chlebem) co w połączeniu z kapustą jeszcze bardziej przybliżyło ją do naszej rodzimej kulinarnej tradycji.

Ale to już temat na inną opowieść, choć do Tallina jeszcze wrócimy.

 

 

 

 

 

 

Inne wpisy